Tuesday, September 28, 2010

Prtugal 2010



Zdjęcia są o TU.

Sunday, November 29, 2009

Mania komórkowa

Jeszcze jedna rzecz. Hindusi uwielbiają słuchać muzy z komórek :) Oto ich ulubiony dzwonek:

Saturday, November 28, 2009

fotoalbum :)


dla zainteresowanych umieszczamy zdjęcie do obejrzenia... zdjęcia znajdują się o tu

Thursday, November 19, 2009

goraco



tak sie sklada, ze jestesmy na pustyni... moze nie koniecznie tak do konca, ale poniekad. a mianowicie jestesmy w Jaisalmerze - miasto wypadowe na camel safari, niedaleko jednostki wojskowej, w okolicach, gdzie w niedalekiej przeszlosci Indie przeprowadzily kilka prob nuklearnych. wiec zasadniczo ciekawie. slonce niezle opala, ludzie juz nas rozpoznaja na ulicach (jestesmy tu 3 dni).

znalezlismy sie tu z Jodhpuru, gdzie spedzilismy 2 dni. calkiem fajne miasto, niezly bazar. nie taki dla turystow, ale dla lokalesow - przyjemnie. poza tym odnosze wrazenie, ze patrza na nas z pewnym uznaniem, gdy staramy sie jesc to co oni - mistrzowska byla chilli pakora --> cala zielona papryka otoczona w ciescie, smazona na glebokim oleju. ostre, ale niezle...

zasadniczo to sie niewiele dzialo, przez ostatnie dni. zrobilismy sobie maly czilaut - moze troche szkoda, ze nie na plazy na Goa tylko na pustyni, ale piachu tu tez nie brakuje.

a! jak bylismy w Jodhpurze, odkrywajac rozne okolice udalismy sie w dziwna ulice, gdzie po jakims czasie otoczyla nas banda dzieciakow domagajaca sie zdjec. jakies jedno czy dwa zapodamy teraz, ale w sumie wyszlo nawet ciekawie.

dzis mamy pociag do Delhi: bagatela 18 godzin (przynajmniej, bo sie lubia spozniac) oraz 921 km...

do zo...

Saturday, November 14, 2009

dalej, dalej, dalej...




gdzies wczesniej chyba napisalem, ze Hindusi zaczynaja mnie/nas irytowac. cofam, moe nie calkiem. od tamtej pory trafialismy na calkiem fajnych.
po kolei:
pierwej w tym Bundi, gdzie caly dzien padalo, trafilismy do "family" guest hausu... takie cos, prowadzone przez rodzine, gdzie mozna sie przespac oraz nawet cos zjesc. warunki nieznacznie indyjskie: troche brudne sciany, nieznacznie dzialajaca toaleta itepe... no ale z powodu deszczu padajacego caly dzien oraz autobusu o 22:30 musielismy sie gdzies podziac. i tak wlasnie ci ludzie z tego guest hausu nas przygarneli, nakarmili (odplatnie) oraz dali ogladac TV --> caly dzien hinduskie filmy... w miedzy czasie mniej wiecej co godzine gaslo swiatlo. jak sie okazalo jest to normalne w tym kraju...

nastepnie nocnym busem pojechalismy do Udaipuru - ladne, ale chyba tylko z jednego powodu - imponujacego fortu na gorze (MOnika sie jeszcze upiera, ze palac na wodzie, jak ktos lubi Bonda to Octopusy bylo tam krecone). niemniej budowla wspaniala. co prawda w co drugim miescie jest podobny, ale jak na razie widzielismy tylko ten...
tego samego dnia zapadla decyzja, ze zostajemy tylko jedna noc i jedziemy dalej. zaczepil nas pan, ktory oferowal uslugi krawieckie jak sie dowiedzial, ze jestem bankowcem. garnitur tylko w 8 godzin, ale jak dla mnie na 6 rano bylby gotowy... tylko 100 EUR (ale jak ja bym to wiozl!?)

nic to, niczym nie zrazeni, dzis o 8 rano mielismy autobus do Jodhpuru - duze miasto, wszedzie bazar itepe. kolejna twierdza/fort, ale to juz jutro...
dzis byl dzien jedzenia na ulicy - pyszne pomidorowe cos z ziemniakiem oraz wspaniale tosty z omletem. narod, ktory chyba nie jada kanapek ani tostow, wyspecjalizowal sie w sztuce robienia pysznych tostow.

teraz bedziemy sie udawac do Jaisalmeru, potem Delhi oraz jakby na to nie patrzec Warszawa. 3 tygodnie na Indie to stanowczo za malo.

Thursday, November 12, 2009

...





mawia sie, ze radzastan to najsuchsze, a przynajmniej jedno z najsuchszych miejsc na ziemi... moze i cos w tym jest. troche przypadkiem znalezlismy sie w Bundi (mala miejscowosc, na poludnie od jaipuru, w gorach) i tu pada od rana bez przerwy i sie nie zapowiada aby mialo przestac. ponoc z powodu cyklonu nad Mombajem, tak twierdza tubylcy.

niemniej co sie dzialo dalej. w Jaipurze spedzilismy dwa dni, dwie noce (tak sie lepiej liczy). wynajelismy sobie tuk-tuka na caly dzien i zwiedzilismy cale miasto wzdluz oraz w szerz. ladnie, kolorowo, imponujacy fort itepe. podobnie jak wszedzie, ale jednak inaczej. standardem stalo sie, ze przez rykszarza musimy udac sie na odpowiednie zakupy --> ubrania, zlota itepe. tak tez bylo tym razem. dla odmiany nic nie kupilismy, chociaz Monika, dlugo ze soba walczyla, bo byla gotowa zostawic tam wiekszosc pieniedzy, np na szalik z krolika. Kto przy zdrowych zmyslach robi szalik z krolika. z krolika sie robi pasztet przeciez.
potem byly kamienie szlachetne i inne...
za to widzielismy piekne, kolorowe slonie - Monika cieszyla sie jak dziecko.

po Jaipurze za pomoca autobusu pojechalismy do Puszkaru. bardzo mala miescina, w ktorej odbywaja sie targi wielbladow. niestety na targ nie trafilismy, niemniej miejsce samo w sobie jest zaiste imponujace pod katem spokoju oraz obostrzen. spokoj bo: nie ma autoriksz, riksze w sumie sa dwie w miescie, malo samochodow, spokojni ludzie. a co do obostrzen: zero alkoholu, zero narkotykow, zero jajiek oraz miesa. a jak to wyglada w praktyce? piwo sprzedaja pod stolem, a narkotyki mozna na kilogramy kupowac na rynku. skorzystalismy z pierwszego oczywiscie.
po puszkarze, za pomoca podobniez autobusu udalismy sie troch przypadkie, poza planem do malej gorskiej miejscowoscie Bundi. calkiem ok, poza tym, ze pada. wczoraj jak jedlismy obiadokkolacje, to musielismy sie kijami oganiac od malp, ktore czychalu na nasze jedzienie. z sukcesem...
droga do bundi byla dramatyczna. moze nie to, ze niebezpieczna, ale w takim fatalnym stanie, ze szok... siedzielismy na koncu autobusu, co jakis czas po drodze pojawialy sie dziwne przeszkody, ktore powodowaly podskakiwanie niemalze pod sufit. spac sie nia dalo, wialo itepe...

teraz czakmy na nocny autobus do Udaipuru, bedzie ok 22:30, wiec jeszcze troche przed nami. gdyby nie ta pogoda to byloby ok, ale tak to srednie. zwazywszy na to, ze tu sa same rooftop restaurants, to korzystanie z nich jest troche bezcelowe. a jest zaiscie ladnie w tym miasteczku.

po Udaiprze, jedziemy do Jodpuru, potem Jaisalmer, Delhi no i doma... niby malo, ale jest to jednak czasochlonne i bedziemy pewnie na styk.

czy cos poza tym sie zmienilo?? nie... jakby kto sie pytal czy warto?? tak. to co widzimy, z czym sie spotykamy ma sie nijak do tego co pokazuja w tv czy co mozna przeczytac. jest git...

Saturday, November 07, 2009

dalej...




tak wiec jedziemy dalej. teraz jestesmy w Joipurze (Radzastan), dzis rano mielismy okazje ogladac Taj Mahal. robi wrazenie. niemniej:
ostatni wpis byl jeszcze w varanasi - takie niemalze swiete miasto, gdzie lokalesi pala ciala swoich bliskich... robi wrazenie.
niemniej kontynuujac jazde pociagiem udalismy sie podobnie jak ostatnio (sleeper) do Agry, celem zobaczenia oslawionego Taj Mahala. oczywisci nie czynne w piatki (kiedy indziej moglismy przyjechac?), wiec musielismy zostac tam dzien ekstra. poniekad dobrze sie zlozylo, bo Monika podupadla na zdrowiu i caly dzien przespala z goraczka. prawdopodobna diagnoza - zatrucie zanieczyszczeniami (bo generalnie to syf panuje). takoz sam sie snulem po miescie co chwile odwidzajac MOnike.
po dzisiejeszym porannym ogladaniu TM, zlapalismy pierwszy lepszy autobus do Jaipuru. tak, tak autobus. tego jeszcze nie bylo... jak ktos mysli, ze piekne klimatyzowane volvo, to sie powaznie myli - autobus mocno sponiewierany, nie pierwszej swiezosci, do tego droga tez mocno watpliwa - niby platna, a w poprzeg krowy, wielblady, samochody pod prad i inne takie...
po dojechaniu na miejsce jak zwykle sie okazalo, iz byle rykszarz wie lepiej od nas co chcemy robic, a na pewno jest to jazda riksza, ktora jest very czip, very, very...
tak tez siedzimy, pijemy wode (w tej kwestii sie niewiele zmienilo) i planujemy co dalej...
a jakies spostrzerzenia??
natretni Hindusi, ktorzy staja sie bardzo meczocy... na widok white face zachowuja sie jak wsciekle malpy (tych swoja droga tez tu nie brakuje)
z Monika nikt nie chce gadac, bo jest kobieta, wiec ma zglowy uzeranie sie z hindusami

Wednesday, November 04, 2009

dni pierwsze

ha, tak tez sie stalo , ze dotarlismy do Indii jakem zamierzali... w delhi spedzilismy kilka godzin, glownie poszukujac biletow, przez co prawie 3 razy dalismy sie naciac na zakup oszalamiajaco taniej wycieczki na 2 tygodnie po radzastanie, tanio bo tylko 795 $... niemniej sie nie dalismy,mimo brakow ponoc biletow kolejowych pojechalismy do varanasi. a tu juz zupelnie inaczaj: cisza, spokoj, beztroska itepe... dziwnie nas tylko tu nazywaja oraz pozdrawiaja:hello bot, hello silk, hello cheap room...hello bakszisz.

Spimy w rest housie z samymi japonczykami.Jest nawet czysto (mala jaszczurka w pokoju). Na pierwszy rzut oka nie zauwazylismy prysznica (jest nad toaleta!!!) wiatrak smiga nad glowa. jerst git!

Jak wyglada ulica w delhi czy varanasi? to mix krowich swiezutkich kup, chudych psow i koz, spluniec po tytoniu i kawalka czystej sciezki, ktora czesto zaztawia swoim zwalistym cielskiem krowa... swieta krowa...

a no i jechalismy pierwszy raz pociagiem tutej: 3 klasa, sleeper, bez klimatyzacji, sami hindusi, 6 osob, czai, czai, czai i super jedzienie...gites. spalo sie tak dobrze jak dawno.

Wednesday, October 21, 2009

hellooo

nadal się niewiele dzieje, niemniej jest szansa, że cos się poprawi :)

bo jedziemy o tu:

Wednesday, October 22, 2008

bosze. jak tu sie dawno nic nie dzialo :(

Wednesday, November 28, 2007

...


kurcze...dawno nic się tu nie dzialo... to może tytulem wstępu cykliscie mają się bardzo dobrze... nabyli swoje małe M, przyjaźnią się i ogólnie bardzo dobrze żyją...tacy są !! !!!

Wednesday, April 05, 2006

on the liferoad again :)

Cyklisci znów obrali tę sama trasę :) Odkurzylismy nasze jednoslady i byle do lata...

Friday, January 27, 2006

:))))

chociaż nie może być tak źle, że nie jeździmy. Jakis miesiąc temu ja,Łukasz, walczyłem z lodem i sniegiem i pojechałem na Powisle, Monika tydzień później jeździła sobie po swojej Starej Miłosnej/Miłosnie. Ale to i tak nie dużo...

...

zima, zimą, a u Cyklistów nadal zmiany... Monika pracuje, tworzy, Łukasz się spotyka i szuka(siebie)... rowery cisnięte w kąt, trochę się kurzą, a my czekamy temeperatur nieznacznie przekraczających 0 stopni :)
tak na marginesie: ktos, niejaki Pablo, zaproponował, że zrobi nam stronę www lepszą niż nasza (jakby była zła?!:)). czekamy na kontakt i propozycje

Tuesday, November 22, 2005

:(

Cyklisci, cyklisci i (chyba) po Cyklistach... Mysle, że 22.11.2005 można uznać za koniec oficjalnego istnienia Cyklistów. Życie...

Sunday, September 18, 2005

Można już zobaczyć zdjęcia !!

Zapraszamy na naszą stronę (www.cyklisci.neostrada.pl), gdzie można już zobaczyć pierwszą wersję foto-relacji z naszej podróży. Może w przyszłosci cos się zmieni, może będą inne zdjęcia albo będzie ich więcej, ale na razie nie wiemy. Ponadto zaznaczamy, że relacja jeszcze nie obejmuje powrotu, czyli trasy przez Włochy, Słowenię i dalej, ale postaramy się to zrobić w najbliższym czasie.

Poza tym prosimy o komentarze, za które będziemy wdzięczni...

Łukasz i Monika

Aha. Nie są to oczywiscie wszystkie zdjęcia. (to apel do złosliwych)

Friday, September 09, 2005

hm... było, ale się skończyło.

Wytrwali czytelnicy zorientowali się, że jestesmy już w domu. Może nie do końca tak jak zostało zaplanowane, ale po 58 dniach w drodze odnaleźlismy drogę do naszych rodzin. Jestsmy tu od kilku godzin... Co robimy?? Witamy się z rodzinami, odzywamy się od znajomych. Jednym słowem wracamy do życia. Teraz jeszcze kilka dnia na zagojenie się ran wszelakich, a zapewne za jakis czas rozpocznie się rozglądanie za kolejnym celem. Może Słowenia... A może zupełnie dalej, już nie Europa.

Słowa ostatnie napisał Łukasz, Monika ma problemy z komputerem. Może ostatni opis trasy zmieni się trochę, może powstanie alternatywny... nie wiem, trudno mi mówić. Tak samo trudno mi mówić co dalej... Na pewno podejmiemy się podsumowania wyjazdu, z czasem umiescimy zdjęcia na stronie.

Dzięki za wsparcie...

i dalej...

jak było w ostatnim wpisie, mielismy płynąć do Rzymu, ale ostatecznie dopłynęlismy do miejscowosci Civitavechia,tj. około 80 km na północ od Wiecznego Miasta. Ostatnie godziny w Barcelonie, ostatnie minuty w tamtej częsci Europy i o godzinie 17 ruszylismy, tym razem wodą, w stronę Włoch. Jacy Włosi są każdy wie, więc nie ma o czym pisać. Wystarczy wspomnieć, że było głosno, barwnie, kolorowo. Dobrze ubrane kobiety, lekko, a czasami nawet bardzo przegięci mężczyźni, towarzyszyli nam przez 18 godzin. Mielismy szczęscie poznać parę Australijczyków, która własnie ruszała na podbój Europy oraz Turcji i Egiptu. Miła rozmowa o wszystkim uprzyjemniła nam, a może i im, rejs (może Australia rowerem...).

I udało się, i wylądowalismy w naszej częsci Europy, skąd do domu było już całkiem niedaleko. Dużo przyjemniejsze temperatury, lepsze Słońce, wiatr w końcu w plecy oraz pyszne włoskie wino towarzyszyły nam przez kilka nastepnych dni szalonego tempa na północny-wschód. Zmierzalismy do Słowenii, kraju, o którym nic nie wiedzielismy. Wspomnę jeszcze, że postanowilismy skrócić sobie odrobinę drogę i za pomocą koleji żelaznej, przjechalismy góry tak, aby znaleźć się na równinach prowadzących do Wenecji (pozdrowienia dla Adama i Adriana). Jazda pociągiem niby nie zasługuje, aby o niej wspominać, ale był to moment, kiedy Monika sprawdziła się jako Indiana Jones. A mianowicie, jak to we Włoszech, nigdy nic nie działa tak jak powinno; pociąg zmienił tor i przyjechał kilka peronów dalej. Oczywistym jest, że nie łatwo przetransportować nasze rowery szybko przez kilka peronów, ale się udało. Każdy kto jeździł pociągiem po Włoszech wie, że bilet należy skasować na peronie. Tego zadania podjęła się Monika. Pociąg w tym czasie ruszył... To co się wtedy stało, było niesamowite. A mianowicie, przy akompaniamencie Włoszki krzyczącej "non!!! non!!!" Monika, niczym bohater filmu akcji, wskoczyła do pędzącego już pociągu. Wielkie to dla niej było przeżycie. Ale które dziecko będzie mogło się pochwalić, że jego mama objechała rowerem Europę i wskakiwała do rozpędzonych pociągów...

Dalej, już bez takich emocji, jechalismy w swoją stronę. Trochę zmagań z włoskimi kierowcami, którzy zasłużyli sobie na niechlubny tytuł najgorszych w Europie. Przez okropnie drogie Włochy jechalismy na Słowenię. Jak już wyżej było wspomniane, kraj nam nie znany, trochę przypadkiem znalazł się na naszej trasie, gdyż jest pewnie wygodniej jechać tamtędy niż przedzierać się przez góry w Austrii. I jakże wielkie było nasze zaskoczenie... Myslimy, żeby wybrać się tam następnym razem. Nie zniszczony jeszcze przez wielką turystykę, górski kraj sympatycznych ludzi, którzy kultywują swoje przyzwyczajenia, mówią "dzień dobry" na ulicy oraz otwarcie przyjmują obcych. Może nasze wrażenia zostały trochę zniekształcone przez pierwszy kontakt ze Słoweńcami. Trafilismy przypadkiem na kemping prowadony przez młodzieńca o imieniu Aleksander, który częstował Monikę przeróżnymi trunkami własnej roboty, płynnie mówił po Polsku i lekko wtajemniczył nas w Słowenię. Tam też poznalismy glajciarzy, którzy odkryli przed nami piękno tego sportu. W sumie to ciekawie musi wyglądać swiat z góry... Po miłym dniu OFF, popedałowalismy do stolicy tego zacnego kraju, Ljubljany. Miłe to miasto, cos między Bratysławą a Pragą (kolejny powód, żeby wrócić na Słowenię), z wąskimi ulicami, zapewne niepowtarzalnym klimatem itepe...
Później była przypadkowa znajomosć ze starszymi Węgrami, którzy pozostawili swoje kobiety w domu i postanowili samochodem objechać nasz kontynent. Częstowali nas domową Palinką oraz madziarskim piwem. Ostatni nocleg na Słowenii był traumatycznym przeżyciem. Po całym dniu ciężkiej jazdy i ogromnym dystansie, po zmroku już (czego staralismy się unikać), dotarlismy na kemping przy uzdrowisku termicznym. Lekko zmęczeni, nie zrozumielismy o co chodzi kobiecie w recepcji, faktem jest, że jej nie wysłuchalismy dokładnie, wybralismy sobie sami miejscie. Jak wielkim to było błędem, ale w sumie nie wiedzielibysmy, że takie miejsca istnieją, okazało się rano. Przed wejsciem na naszą częsć wisiała informacja, że tam akurat nie wolno wprowadzać psów, nie wolno smiecić oraz nie wolno chodzić w slipkach. Chyba po to, żeby nie razić wielu mocno zaawansowanych wiekowo Niemców i Austryjaków. Jakże wielki zaskoczeniem były poranne obserwacje, kiedy okazało się, że zakaz chodzenia w slipkach jest sugestią aby w nich nie chodzić, a nasza częsć kempingu okazała sie obszarem dla nudystów. Trudno... (ale nie było to przyjemne)

Reszta poszła gładko, tak jak cały powrót. Za chwilę przekroczylismy granicę i wjechalismy na Węgry. Po kilkudziesięciu kilometrach złapalismy wielką ciężarówkę z Polski, która jechała akurat do Bratysławy. Wykorzystując kolejny srodek transportu (autostop), dojechalismy do stolicy Słowacji, skąd zabrał nas do domu tata Łukasza...

Sunday, August 28, 2005

...

może za wczesnie na podsumowanie Hiszpanii,ale co tam...
po pierwsze: zobaczylismy swiat, z którego istnienia nie zdawalismy sobie sprawy - starania o utrzymanie tożsamosci przez Basków, wielokulturowe południe, gdzie tak naprawdę zaczyna się już Afryka, wypalony srodek kraju, gdzie głównymi kolorami są niekończące się błękitne niebo oraz żółte pola po horyzont... jadąc autobusem do Barcelony bylismy jedynymi europejczykami na pokładzie, przystanek był na stacji benzynowej, która na noc zamieniła sie w osiedle muzułmanskie...
po drugie: wbrew temu co wszyscy mowili, hiszpańscy kierwocy nie są tacy źli... szczerze, to czulismy sie nawet bezpieczniej niż we Francji.
3. Hiszpanie są niezwykle miłymi ludźmi, bardzo pomocni, często rezygnują ze swojej drogi aby zaprowadzić cię tam gdzie akurat zmierzasz. Poza tym nie ma dla nich rzeczy niemożliwych, wszystko da się załatwić i zrobić.

Cóż... i tyle na razie... jedziemy dalej.

Saturday, August 27, 2005

podróże (z) rowerem..

jestesmy, jestesmy, nawet już dużo dalej niż przypuszczalismy.
Po pierwsze: raczej to nie nas widziano objuczonych w drodze na Gibraltar, ponieważ Łukasz nie ma nic niebieskiego, oprócz sakw, a Monika ma bluzkę, ale już wypłowiałą. Poza tym trasa nie ta. Nie jechalismy z Kadyksu, tylko z Sewilli, przez Arcos de la Frontera i Tarife. Tarifa zrobiła na nas ogromne wrażenie, chyba dlatego, że po Nordkappie, było to kolejne skrajne miejsce w Europie, gdzie dotarlismy rowerami - najbardziej na poludnie wysunięte miasto. Spotkanie sie Oceanu Atlantyckiego z Morzem Srodziemnym. Poza nami niewielu było, którzy dostrzegli to miejsce. Cała reszta leżała plackiem na plaży. Pierwszy raz zobaczylismy tam Afrykę, która zakryta mgłą wzywała nas w magiczny sposób (ale to innym razem).

Afryka towarzyszyła nam przez cały czas aż do Gibraltaru. Ugryzienie skały Gibraltaru od zachodu jest bardzo utrudnione przez siec ¨autovij¨(trasy szybkiego ruchu) i ¨autopist¨(autostrady). Musielismy sie przedrzec przez zagłębie przemysłowe szarymi drogami nad samym morzem gubiąc sie jak zwykle kilka razy, poza tym musielismy i tak wjechac na drogi dla nas zamknięte. Kilometr przed Gibraltarem pękła szprycha w rowerze Łukasza.

Granicę przekroczylismy z usterką, przecinając pas startowy i wspinając się na skałe, aby zdobyć Europa Point. Fish&Chips w oryginalnym wydaniu brytyjskim dodało nam sił przed poszukiwaniem serwisu rowerowego po stronie hiszpańskiej. O dziwo i wbrew naszym oczekiwaniom znaleźlismy profesjonalny zaklad i sklep rowerowy, gdzie w 40 min uporali sie z awarią. I od tego momentu zaczęły sie kombinacje powrotowe. Zanim jeszcze zdobylismy Gibraltar awaryjnie wyladowalismy na noc w hostelu prowadzonym przez Marokańczyków dla Marokańczyków w ich dzielnicy, gdzie nie sprzedaje sie alkoholu. Dwujęzyczne nazwy, panowie siedzacy przy małej, mocnej herbacie, kobiety w chustach i mężczyzni modlący sie na dywanikach. To juz nie była Europa jaką znalismy.

Chcielismy od razu dostać sie z Gibraltaru do Barcelony. Niestety z pobliskiego Algeciras do Barcelony pociąg prowadził przez Madryt i musielibysmy spakować rowery w kartony (nie mielismy ani kartonow ani wiedzy jak to zrobić, ani chęci żeby to zrobić). Pojechalismy więc do Malagi (nadal rowerem oczywiscie). Oczywiscie z Malagi można dostać sie do Barcelony bezposrednim pociągiem, ale juz 23 sierpnia nie było miejsc aż do 3 wrzesnia. Pojechalismy więc dalej... Droga była naprawdę piękna - Costa del Sol, z prawej morze, z lewej skała... W okolicach Motril z lewej zaczął sie zachwycający łańcuch Sierra Nevada. Miło jest jechać po płaskim i widzieć takie góry obok.

Wjeżdzając do Almerii spotkalismy chłopaka, który własnie przyjechał autobusem z Barcelony. Wazżne jest to o tyle, że miał ze sobą rower. Wyjasnił nam jak spakować rower w karton, żeby go za bardzo nie rozkręcać, przypadkowy kolarz pokazał nam gdzie jest sklep rowerowy, a Monika zdobyła tam kartony na rowery. I tak, ¨dwoje ludzi z kartonami¨ ulicami Almerii, dotarło na dworzec, gdzie pierwszy raz w życiu spakowało swoje bicykle trekingowe w kartony na kolarzówki... (wystające pedały, kierownice i bagażnik). Ale się udało i tak więc jestesmy w Barcelonie. Smieszne jest, że jak opuszczamy jakis kraj, to pada deszcz i to własnie ma miejsce - za oknem pada.

Spimy w hostelu ogłoszonym najsławniejszym hostelem blackpampersów (backpackers). Jest miło, głosno, swiatowo... a za oknem złodzieje.

¿Dlaczego ¨podróże (z) rowerem¨? Jak ktos słusznie zauważył nie jestesmy ortodoksyjnymi cyklistami i próbujemy różnych wyjsć: był samochód, pociąg, ostatnio autobus. A jutro mamy prom, co prawda nie planowany, do Rzymu (w planie była Genua). Cóż, czeka nas podróż przez Toskanię, gdzie tym razem na nasze wyczulone już gardła będzie sie lało wino włoskie.

Pozdrawiamy z Barcelony... Idziemy zwiedzać dalej (kolejny sposob podróżowania - nogi - jest ciężko).

Thursday, August 18, 2005

a my juz w i po Sewilli...

tak, wlasnie wrocilismy ze zwiedzania Sewilli, ktora jest bardzo interesujacym miastem, innym niz te do tej pory zwiedzane (faktem jest, ze bylo ich niewiele).
Przypomniala nam sie jeszcze jedna historia, a raczej wydarzenie, ktorym powitala nas Hiszpania. Oprocz tego, ze od poczatku towarzyszyly nam gory, piekielne podjazdy i jeszcze lepsze zjazdy, lepsze od francuskich. Zupelenie przypadkiem, poszukujac noclegu trafilismy na calkiem przypadkowe pole namiotowe pod typowym baskijskim miasteczkiem. Ktokolwiek widzial film ¨Uchodzcy¨ (Exils), zapewne pamieta scene, kiedy glowni bohaterowie spedzili noc w towarzystwie Cyganow. Jakkolwiek wydawalo nam sie to wtedy egzotyczne i nierealne, to wlasnie tak sie stalo, ze wspomniana noc na wspomnianym polu namiotowym (dzikim) dostraczyla nam cyganskich wrazen, a bylo to tak: najpierw z jednego samochodu dochodzily do wszystkich mieszkanco pola rytmy tradycyjnej (malo ambitnej) cyganskiej muzyki, ale po jakims czasie przyjechalo wiecej samochodow (6)=10 rozpaskudzonych dzieciakow, ktore wszystkiego dotykaly, wchodzily do namiotow obcych ludzi, zachwycily sie nasza maszynka do gotowania (mamy ja nadal) i Lukasza lampeczka rowerowa (juz jej nie ma). Malo ambitna muzyka stala sie jeszcze mniej ambitna, ale za to rozbrzmiewala do godziny 3 nad ranem. Namiot tak duzy sie przydal, rowery sie zmiescily w przedsionku razem z bagazami. Nawet Baskowie w swoim kraju czuli przed Cyganami respekt i zamykali swoje namioty na klodki.
Slow pare o Kraju Baskow... jest uroczym obszarem zamieszkalym przez normalnych ludzi (nie zbojow), mowiacych swoim jezykiem (niezrozumialy zupelnie). Starsi mezczyzni nosza urocze, czarne berety, kolarze maja na strojach baskijskie flagi. W oknach wywieszone sa flagi Baskow. Jedynymi elementami nie pozwalajacymi zapomniec o tym, ze bylysmy w kraju walczacym o zachowanie tozsamosci, byly pozamazywane hiszpanskie nazwy miast na drogowskazach oraz napisy ETA na murach... nie bylo zludzen gdzie jestesmy.
Te pierwsze doswiadczenia w Hiszpanii uswiadomily nam, ze jestesmy w kraju, ktory moze cie na kazdym kroku zaskoczyc, zachwycic, ale tez pozrec i zniszczyc.

Jak wspomnielismy do Cordoby dojechalismy pociagiem nocnym z Bilbao, do ktorego niechetnie zabrali nasze rowery (winny byc one spakowane w karton). Mili konduktorzy wcisneli je do magazynu z posciela. Rowery przebyly droge na tylnich kolach, w pozycji pionowej. My z koleji w koleji wyspalismy sie w wagonie sypialnym.

Cordoba przywitala nas bardzo wczesnym switem, chociaz bylo 8 rano. Duze, acz prowincjonalne miasto pelne waskich ulic, po ktorych mozna spacerowac godzinami. Czuje sie wplyw i obecnosc innej kultury, starcie sie islamu i chrzescijanstwa. Najlepiej widac to w Mezquice, gdzie meczet zostal przerobiony na katedre. Bedziemy do konca zycia wspominac Gazpacho (zimna zupa warzywno-pomidorowa) oraz rozne hiszpanskie piwa (w 1 litrowych butelkach).

Nastepnego dnia, wczesnie rano wyruszylismy do Sewilli. Rano, bo dystans nie maly (140 km), a i chcielismy na pewno dojechac. To, co bylo nasza glowna obawa stalo sie prawda. Mniej wiecej od godziny 13 do 18 zalecane jest pozostawanie w zamknietych, klimatyzowanych pomieszczeniach, a nie jechanie rowerem przez Andaluzje. Wypalona ziemia, kraj bez cienia, termometr wskazywal 39 stopnii, konczaca sie woda wystawily nas na ciezka probe. Dookola tylko plantacje pomaranczy, bawelny, gaje oliwne i palmy i wymarle miasteczka spalone na pyl (jak czaszki zwierzat na poboczu). Stanelismy na wysokosci zadania. Po przejechaniu 141,5 km, ledwo zywi dotarlismy na kemping pod Sewilla. A z nowym dniem, wypoczeci ruzylismy do miasta. Milo bylo wspiac sie na wieze katedry, spojrzec z gory na miasto, przyjemnie bylo usiasc w ogrodach Alcazar, gdzie czulo sie klimat oazy i islamu.

A od jutra w droge na Gibraltar, zaczyna sie najostatniejszy z ostatnich etapow naszej podrozy...

do przeczytania...

pozdrawiamy rodzicow i fanow, 3majcie za nas kciuki.

Monday, August 15, 2005

nadajemy...

wbrew doswiadczeniom udalo sie dorwac internet wczesniej niz przypuszczalismy. Jestesmy w Bilbao, obecnie mamy na liczniku 3126km. Czyli jak latwo sie domyslec, w koncu wjechalismy do slonecznej, acz piekielnie ciezkiej, gorzystej Espanii.

Od ostatniego wpisu wiele sie wydarzylo. Faktem jest, ze nie dojechalismy do Bordeaux, przed nim skrecilismy (duze miasta nas przerazaja), a okolice tego miasta nam wystarczyly - bylo, jest i mamy nadzieje ze jeszcze dlugo bedzie. Winnice zatopione w Sloncu ciagna sie po horyzont, wszedzie zielono... cudownie!!!
Zawrocilismy do Atlantyku i dalsza czesc drogi w strone Hiszpanii przejechalismy wybrzezem. Po drodze calkiem sporo sie dzialo. Najpierw jakikolwiek kemping na naszej drodze odmowil nam noclegu, zaslaniajac sie niby kompletem (cale wybrzeze jest FULL/COMPLET), a Francuzi tak do tej pory mili okazali sie nielitosciwi i powtarzali swoje "pas possible" na nasza prosbe rozbicia sie na ich ogromnych polach. Tak wiec wyladowalismy w lesie, przy drodze, ze zwierzyna dzika... Bylo bardzo przyjemnie - paprocie, swierszcze graly na dobranoc, a cale rozgwiezdzone niebo bylo tylko dla nas.

Mielismy jeszcze jedna przygode. Rozbilismy sie na kempingu "a la farme". Po kilku dniach slonecznej pogody przyszla burza tak gwaltowna, ze w ciagu zaledwie kilkunastu minut cale pole zamienilo sie w jezioro, wygladalo jak Wenecja, a podloga naszej sypialni zamienila sie w lozko wodne. Wspomnijmy, ze klapki Moniki plywaly po przedsionku, nastepnie sluzyly do kopania kanalow melioracyjnych. Ale sie udalo...

Jak bylo na poczatku, jestesmt w Hiszpanii, ktora okazala sie niezwykle ciezka. Nie chodzi nam bynajmniej o temperatury, ale o gory, ktorych nie da sie przejechac. Powiemy inaczej... Da sie, ale mozna na tym stracic zeby (zab), wypruc flaki, zlac sie potem, a i tak nigdzie nie dojechac. Przez ostatnie 4 dni zrobilismy dystans, ktory da sie przejechac na spokojnie w dni 2. W zwiazku z powyzsza sytuacja postanowilismy zmienic plan.

Nowy plan: rezygnujemy z Portugalii, jak i z polnocy i srodka Hiszpanii. za 2 godziny mamy pociag z Bilbao do Cordoby, skad bedziemy kontynuowac nasza podroz. Mamy zamiar przepasc w Andaluzji. Dotychczasowa jazda przez Pireneje rowerem przestala byc przyjemna, ale pozdrawiamy wszystkich kolarzy, ktorzy z usmiechem na ustach wspinaja sie na kolejny szczyt, po to by zaraz z niego spedzic z predkoscia 60 km/h.

Przesylamy pozdrowienia, sciskamy naszych fanow i prosimy o dalsze wsparcie... Jedziemy zmierzyc sie z upalami... (rano sie dowiedzielismy ze czeka na nas 39 stopni :) ).

Tuesday, August 09, 2005

hura!!

ps: Lukasz dorwal internet i sie cieszy jak dziecko :)

nareszcie !!!

nareszcie mozemy do was napisac... wbrew temu co myslelismy, to internetu w zjednoczononej Europie jak na lekarstwo. nie wspomne, ze na kempingach brak, to w miastach ciezko znalezc. Poza tym prawie zawsze sie w miescie gubimy. ale po kolei...
oczywiscie jak to z planami-nic z nich nie wychodzi. Nastepnego dnia po ostatnim wpisie, obiecalismy Utrecht, ale "typowa holenderska pogoda" uniemozliwila jazde i po ciezkiej walce z permanentnie padajacym deszczem poddalismy sie. dnia nastepnego byl juz Amsterdam, tez nie planowany, ale co tam... przypadkowe ladowanie na kempingu GASPAR, ktory polecamy, w milej atmosferze przygotowalismy sie na calodzienne zwiedzanie Amsterdamu. O dziwo i na szczescie byl to jedyny dzien w Holandii, kiedy nie padalo. Potem padalo juz caly czas przez nastepnych 8 dni, skutkowalo to nieprzewidywalnymi zmianami trasy, gubieniem sie i wolnym, meczacym oraz nieprzyjemnym pedalowaniem.
Teraz podejmiemy sie krotkiego podsumowania Niemiec i Holandii, bo o Belgii nie ma co pisac-rozczarowanie. A wiec...
NIEMCY: dobre szlaki rowerowe miedzy miastami, acz rowerem zawsze dluzej niz drogami samochodowymi, mili ludzi i rewelacyjni kierowcy. Ladna pogoda, troche gorzyscie, niezle podazdy i jeszcze lepsze zjazdy-50 km/h.
HOLANDIA: rowerem mozna dojechac wszedzie nie jadac drogami samochodowymi, rewelacyjne oznaczenia, ladne kobiety. Mnostwo krow i owiec, a zwlaszcza na przedmiesciach, w parkach, pod mostami. Holendrzy hoduja kucyki, strusie, sarny i inne zwierza jako maskotki.

Po przypadkowej Belgii, wjechalismy do ogromnie ogromnej Francji, przez ktora jedziemy juz drugi tydzien. Jest pieknie, pieknie, pieknie... Zaczelismy klasycznie, czyli sie zgubilismy i w miedzy czasie zmoklismy. Gubilismy sie jeszcze nie raz, tak samo moklismy. Zaczelismy od polnocy, gdzie jechalismy wzdluz plaz Normandii, tam gdzie ladowali alianci, historia nabrala ksztaltu. Nastepnie przez Mont St. Michel, wspielismy sie do Bretanii. Francji dziekujemy za dluuuugie zjazdy z nieprzerwana predkoscia 35 km/h. Dziekujemy za dobre (i tanie) wino, zawsze swieze bagietki i pyszne sery. Dziekujemy za pogode, za slonce i pola kukurydzy, winorosli i za 10000 winnic dziennie. Nie dziekujemy za leniwych i niecierpliwych kierowcow, wiatr, niekonczaca sie numeracje drog (D245 przecina sie z D113bis i D2E1). I tak na marginesie-niech Francuzi nie biora sie za robienie szlakow rowerowych. Robia za to imponujace mosty (most nad ujsciem Loary do Atlantyku).

Obecnie jestesmy okolo 40 km przed Bordeaux, do teraz przejechalismy 2582 km, 1 dzien bez jazdy (odpoczynek i przeglad rowerow), 2 dni w miastach. Mamy nadzieje w najblizszym czasie wjechac do Hiszpanii. Monika odzyskala sluch, tylki troche bola, skora schodzi od Slonca, chudniemy sukcesywnie, broda rosnie, skonczyly sie zapasy z Polski (wczoraj ostatni pasztet sojowy).

Budzimy sie, a przynajmniej staramy o 7, do 9 udaje sie zebrac i z krotkimi przerwami jedziemy do 20. Przejezdzamy od 100 do 140 km dziennie, dwa razy skorzystalismy z promow, 1 tunelu pod rzeka, wielu gigantycznych mostow (siekierkowski to mikrus), dziennie wypijamy 1 (czasami 2) butelke wina, jemy 2 bagietki, 400 gram makaronu i pol kg chleba, 2 tabliczki czekolady.

Zalozylismy ranking na rozczarowanie wyjazdu:
4. Holenderska pogoda (jak mozna zyc w kraju gdzie caly czas pada),
3. Belgia (za caloksztalt - i gdzie ta Unia?),
2. spodenki rowerowe HiMountain (pot zalewa, dupa sie poci - jedna, wielka meczarnia), ale dzielnie walcza o miejsce 1. z...
1. " and the Oscar goes to..." przednie sakwy Crosso Classic (sama cordura sakwy nie czyni, trzeba to jeszcze umiejetnie zlaczyc, zeby nie martwic sie o suchosc przy byle deszczu).

coz... jedziemy dalej...

pozdrawiamy wszystkich naszych fanow, wielbicieli, kierowcow, innych rowerzystow, rodzicow, warszawskich zielonych.

Wednesday, July 20, 2005

!!!

zapomnielibysmy... przejechalismy juz 668km... prawie 670km.

po 1 tygodniu...

nawet nie wiemy kiedy, ale juz tydzien za nami... nie mozemy powiedziec ze bylo latwo,letko... bylo nawet ciezko-pierwsze 3 dni caly czas w gore (wyzej chyba juz nie mozna bylo),potem juz tylko 'wmorde'wind. jednak wbrew naszym oczekiwaniom jazda rowerem wazacym ponad 110 kg nie jest latwa, ale idzie nam coraz lepiej,niemniej wieczorem jest zasluzone piwo (niestety cieple-tu nie ma lodowek w sklepach...phi...UNIA). staramy sie spac na campingplatzach, ale z nimi tez ciezko-co 100km i niezawsze na naszej trasie. zdarzylo sie nawet schronisko gorskie-dziwne miejsce,puste,gluche,a i do gor daleko. obecnie jedziemy wzdluz rzeki Ren (ten kraj, tzn. Niemcy mozna przejechac sciezkami rowerowymi,w Dusseldorfie sa nawet mosty dla rowerow), jak sie uda to moze jutro bedziemy w Utrechcie czyli w Holandii... Slynne upaly jednak nie panuja,dzis zaledwie 20 stopnii, gwaltowny deszcz,chociaz mamy juz latynoska opalenizne. Dziennie staramy sie robic 11okm,ale wychodzi nie wiecej jak 95km. ogolnie to pozdrawiamy naszych fanow i liczymy na dalsze slowa otuchy i uznania... lukimon...

a... Monike to zawialo i jest glucha...jajca jak berety...

Wednesday, July 13, 2005

Wyruszamy :)

Jestesmy spakowani. Łukasz skończył jeszcze 12 lipca (jakos przed północą), ja-Monika już dzis, 13 lipca, o 3:00... Czujemy lekkie poddenerwowanie, jak przed egzaminem (cos w tym jest).Uwaga!!! sakwy Moniki cięższe!!! Wyjeżdzamy za jakies 30 min (jak dobrze pójdzie). Życzcie nam witru w plecy (tailwind) i nie wiecej jak 30 stopni (Madryt--->40 hehe...). Do przeczytania :)

Tuesday, July 12, 2005

tuż...tuż...

już nie ma odwrotu. Za chwil parę wyruszamy, dokładniej 13 lipca, czyli już jutro (dzis jest 12). Jak tak patrzymy na te wszystkie rzeczy, to nie wierzę, że wszystko włożymy na nasze rowery...

Monday, July 11, 2005

Jesteśmy ubezpieczeni...


Dziękujemy agencji ubezpieczeniowej Państwa Jasińskich, a w szczególności Panu Michałowi Jasińskiemu za ubezpieczenie nas w czasie naszej rowerowej podróży dookoła Europy :)

Saturday, July 09, 2005

Opony Marathon XR


Dziękujemy firmie UNIBIKE za sprzedanie nam najnowszych opon ekspedycyjnych SCHWALBE MARATHON XR z dużym rabatem. Miejmy nadzieję, że wytrzymają cała wyprawę. Miejmy nadzieję, że kapci w te wakacje nie będzie. Opony posiadają specjalną antyprzebiciową TravelGuard. Guma też nie powinna się szybko zetrzeć. Za siebie i opony trzymamy kciuki :)

www.dorogageroev.ru


Wczoraj spotkaliśmy w centrum Warszawy ogromną (10 – 12 osób) grupę rowerzystów sakwiarzy z Rosji. Zaczęli swoją podróż w Murmańsku 10 maja. Mają zamiar jechać do końca września i przejechać 8000 km. Nam jeszcze bardziej zachciało się wyruszyć w podróż :)

We met a huge group of Russian cyclists (10 - 12 people) in the centre of Warsaw yesterday morning. They started cycling on 10th May 2005 in Murmansk. They want to ride their heavy bikes for 8000 km and finish in September. Now we feel our journey more and can't wait any longer to start it :)

Thursday, July 07, 2005

Nasze logo!


To jest nasze nowe logo :) Można porównać z oryginałami obok…

cd.... wyczyn...

faktem jest, że porównanie naszej rowerowej wycieczki do Hiszpanii w sierpniu przy 40 stopniowych upałach do zimowej wyprawy na K2, jest lekką przesadą, ale co tam... niemniej nie mierzymy jeszcze tak wysoko, nie wiem czy kiedykolwiek będziemy tak mierzyć... pewnie pozostaną rowery...
padło uzasadnione pytanie: kiedy ruszamy...? . Nie jest to jeszcze pewne, gdyż start nie zależy tylko od nas, ale pod uwagę bierzemy dwie daty: 12 lub 13 lipca, czyli już przyszły tydzień.

Tuesday, July 05, 2005

no i mamy drugiego magistra....!!!

Monika też, chwile po mnie została magistrem... a żeby nie było, to opony zamówilismy w ilosci sztuk 4.

Monday, July 04, 2005

Wyczyn ?? ?? ??

Zastanawiam się i dochodzę do wniosku, że ocieramy się o wyczyn - tak jak wielkim wydarzeniem jest "zimowe wejscie na K2", tak my się w sierpniu wybieramy do Hiszpanii... Czeka nas pot, smród i łzy... Będzie dobrze...

Sunday, July 03, 2005

Dziękujemy za koszulki :)


Dostaliśmy koszulki… Każda ma na plecach obraz naszej trasy, a z przodu wydrukowane imiona "bohaterów". Na zdjęciu przykładowa koszulka Moniki :)

Wednesday, June 29, 2005

!!

tu Łukasz, tu Łukasz... zostałem magistrem... zostałem magistrem...

na tę okolicznosć postanowilismy zamówić opony: Schwalbe Marathon XR...

Tuesday, June 28, 2005

Niusy nie na rękę cyklistom :(

Afrykańskie upały we Włoszech
We Włoszech nie mija fala afrykańskich upałów, która zaczyna przynosić śmiertelne żniwo wśród ludzi starszych, a na północy grozi poważną suszą. Służby medyczne apelują, by bez potrzeby nie wychodzić z domu, a obrona cywilna o oszczędzanie wody.
(PAP, JP/2005-06-28 11:06)
Francja: Jedna osoba umarła z powodu upału
Na skutek upałów, we Francji zmarła jedna osoba. W Dolinie Rodanu słupek rtęci przekroczył 40 stopni w cieniu, w Paryżu 39. Upałom towarzyszą gwałtowne burze połączone z opadami gradu. Meteorolodzy zapowiadają bardzo gorące lato.
(IAR, JP/2005-06-28 10:13)
Włochy: Każda kropla wody na wagę złota
O oszczędzanie każdej kropli wody zaapelował do Włochów szef włoskiej Obrony Cywilnej, Guido Bertolaso. W wielu rejonach Italii, gdzie trwają prawdziwie tropikalne upały, rezerwy wody wystarczą tylko na 15 dni.
(PAP, JP/2005-06-26 11:11)
Najwyższy stopień zagrożenia pożarowego
Na terenach leśnych niemal całej Polski obowiązuje trzeci, najwyższy stopień zagrożenia pożarowego - poinformował redaktor naczelny internetowego serwisu "Lasy Polskie", Jarosław Przygodzki.
(PAP, jkl/2005-06-25 17:34)
Europa: Lato pod znakiem upałów i powodzi
Tropikalne upały, pożary lasów, braki wody, burze i powodzie - tak rozpoczęło się lato w wielu częściach Europy.
(PAP, jkl/2005-06-24 16:27)

Monday, June 20, 2005


Mamy dwa przewodniki...

Thursday, June 09, 2005


Nasza trasa:
Czas: 10 lipca 2005 - 30 wrzesnia 2005
Trasa: Nie wyruszamy bezposrednio z Warszawy, ale z Drezna, gdzie dowiezie nas bus. Ze Slowacji wracamy do warszawy pocigiem. w ten sposób unikniemy klopotliwej jazdy po polskich drogach :)
Niemcy: Drezno - Erfurt - Kolonia
Holandia: Amsterdam
Belgia: Bruksela
Francja: Amiens - Le Mans - La Rochelle - Bordeaux - Biarritz - Irun
Hiszpania: Tolosa - Soria - Madryt - Arenas de San Pedro - Plasencia - Coria - Castelo Branco - Abrantes - Caldas da Rainha - Peniche - Cabo da Roca - Lisboa - Setubal - Santo Andre - Odemira - Sagres - Lagos - Huelva - Cadiz - Tarifa - Algercias - GIBRALTAR - Marabella - Malaga - Motril - Canjayar - Almeria - Cartagena - Alacant - Valencia - Tarragona - Barcelona
Francja: Montpellier - Nice
Wlochy: Aleksandria - Milano - Verona - Venezia - Trieste
Slowenia: Jubljana - Maribor
Slowacja: Bratyslawa
Dystans:
Ok. 9000 km

To nasz namiot...

Wednesday, June 08, 2005

rower...

odebralismy rowery z serwisu, należało im się cos zrobić - wymienić łańcuch, wielotryb, naciągnąć linki, klocki hamulcowe u Moniki, przykręcić stery... trochę tego było, ale nie za dużo... mogło być więcej. Monice pozostało jeszcze koło do zmienienia, a ja musze zakupić jakies fulwypasione opony wyprawowe... no i założylismy bagażniki na przód. Powiem tylko jedną rzecz: krzyk, że tego nie da się zrobić na widelec amortyzowany, jest przesadzoną histerią... U Moniki wygląda to rewelacyjnie, trzyma sie prosto, swietnie pasuje obejma, a ma przecież widelec amortyzowany... u mnie za to tragedia - wisi krzywo, inaczej się ponoć nie dało, będę musiał kombinować... (biednemu wiatr zawsze w oczy)... pozdro...

namiot...

haha, mamy namiot, jest super... niby dwuosobowy, ale ma ogromny przedsionek, pod którym można spokojnie siedzieć nawet podczas ogromnego deszczu... no i rowery się tam zmieszczą.

Tuesday, May 31, 2005

Szukanie sponsorów i patronów medialnych

Naszym głównym patronem medialnym jest miesięcznik „Podróże” (www.podroze.pl). Poza tym kilka stron rowerowych: http://www.koloroweru.pl/, http://www.wrower.pl/, http://www.bikeworld.pl/, http://www.cykloid.pl/. Projekt wyprawy nabiera kształtów. Dziś odebraliśmy low-ridery firmy ACCENT. Wyglądają solidnie, oby wytrzymały te 9000 km…

Gibraltar 2005 Posted by Hello

Friday, May 27, 2005

cos sie dzieje/ something's happening


Witamy... można zaryzykować stwierdzenie, że zaczęlismy przygotowania. Wstępnie zaplanowalismy trasę, sporo tego. Wychodzi lekką ręką 9000 km!! Poza tym zaczęlismy więcej jeździć, no i jeszcze dzis zamówilismy bagażniki na przód, tzw. low-ridery...

Hi... we've realy started preparations. The itinerary is planned. we ride our bikes more. We've ordered low-riders...

Wednesday, May 25, 2005

coraz bliżej

Zakupilismy hurtową ilosc obowiązującej waluty w UE, czyli euro... zaczynamy powoli coraz poważniej mysleć o drodze. Wczoraj planowalismy trasę i wyszło tego sporo, bo około 9000 km... a tu jeszcze nic nie gotowe: ani namiot,ani rowery,ani my... ja (Łukasz) zacząłem przynajmniej jeździć już rowerem czy to do pracy,czy na uczelnie...

We've just bought enough euro (we hope)... We're thinking about our journey more and more. We planned the itinerary yesterday evening and it seems to be quite a lot of kilometres, we mean 9000 km... but we aren't ready yet: no tent, not ready bicycles... I (Lukasz/Luke) go to university and work by bike but Monika...

Thursday, May 19, 2005


To my cyklisci...

We are cyklisci (cyclists)...

Monday, May 16, 2005

Przygotowania/Preparations

Do obrony jak na razie. Mimo najszczerszych checi nie mozemy zajac sie organizacja wyjazdu, gdyz mamy ambitny plan nalezec do tych 10% z wyzszym wyksztalceniem. Termin oddania za dwa tygodnie, a zegar niemilosiernie bije tik...tak...
Zacznijmy od naszej strony: www.cyklisci.neostrada.pl

First, we have to finish University and get master's degree. We hope everything will be completed in a few weeks... Then we can start training :) Our website is: www.cyklisci.neostrada.pl