Sunday, September 18, 2005

Można już zobaczyć zdjęcia !!

Zapraszamy na naszą stronę (www.cyklisci.neostrada.pl), gdzie można już zobaczyć pierwszą wersję foto-relacji z naszej podróży. Może w przyszłosci cos się zmieni, może będą inne zdjęcia albo będzie ich więcej, ale na razie nie wiemy. Ponadto zaznaczamy, że relacja jeszcze nie obejmuje powrotu, czyli trasy przez Włochy, Słowenię i dalej, ale postaramy się to zrobić w najbliższym czasie.

Poza tym prosimy o komentarze, za które będziemy wdzięczni...

Łukasz i Monika

Aha. Nie są to oczywiscie wszystkie zdjęcia. (to apel do złosliwych)

Friday, September 09, 2005

hm... było, ale się skończyło.

Wytrwali czytelnicy zorientowali się, że jestesmy już w domu. Może nie do końca tak jak zostało zaplanowane, ale po 58 dniach w drodze odnaleźlismy drogę do naszych rodzin. Jestsmy tu od kilku godzin... Co robimy?? Witamy się z rodzinami, odzywamy się od znajomych. Jednym słowem wracamy do życia. Teraz jeszcze kilka dnia na zagojenie się ran wszelakich, a zapewne za jakis czas rozpocznie się rozglądanie za kolejnym celem. Może Słowenia... A może zupełnie dalej, już nie Europa.

Słowa ostatnie napisał Łukasz, Monika ma problemy z komputerem. Może ostatni opis trasy zmieni się trochę, może powstanie alternatywny... nie wiem, trudno mi mówić. Tak samo trudno mi mówić co dalej... Na pewno podejmiemy się podsumowania wyjazdu, z czasem umiescimy zdjęcia na stronie.

Dzięki za wsparcie...

i dalej...

jak było w ostatnim wpisie, mielismy płynąć do Rzymu, ale ostatecznie dopłynęlismy do miejscowosci Civitavechia,tj. około 80 km na północ od Wiecznego Miasta. Ostatnie godziny w Barcelonie, ostatnie minuty w tamtej częsci Europy i o godzinie 17 ruszylismy, tym razem wodą, w stronę Włoch. Jacy Włosi są każdy wie, więc nie ma o czym pisać. Wystarczy wspomnieć, że było głosno, barwnie, kolorowo. Dobrze ubrane kobiety, lekko, a czasami nawet bardzo przegięci mężczyźni, towarzyszyli nam przez 18 godzin. Mielismy szczęscie poznać parę Australijczyków, która własnie ruszała na podbój Europy oraz Turcji i Egiptu. Miła rozmowa o wszystkim uprzyjemniła nam, a może i im, rejs (może Australia rowerem...).

I udało się, i wylądowalismy w naszej częsci Europy, skąd do domu było już całkiem niedaleko. Dużo przyjemniejsze temperatury, lepsze Słońce, wiatr w końcu w plecy oraz pyszne włoskie wino towarzyszyły nam przez kilka nastepnych dni szalonego tempa na północny-wschód. Zmierzalismy do Słowenii, kraju, o którym nic nie wiedzielismy. Wspomnę jeszcze, że postanowilismy skrócić sobie odrobinę drogę i za pomocą koleji żelaznej, przjechalismy góry tak, aby znaleźć się na równinach prowadzących do Wenecji (pozdrowienia dla Adama i Adriana). Jazda pociągiem niby nie zasługuje, aby o niej wspominać, ale był to moment, kiedy Monika sprawdziła się jako Indiana Jones. A mianowicie, jak to we Włoszech, nigdy nic nie działa tak jak powinno; pociąg zmienił tor i przyjechał kilka peronów dalej. Oczywistym jest, że nie łatwo przetransportować nasze rowery szybko przez kilka peronów, ale się udało. Każdy kto jeździł pociągiem po Włoszech wie, że bilet należy skasować na peronie. Tego zadania podjęła się Monika. Pociąg w tym czasie ruszył... To co się wtedy stało, było niesamowite. A mianowicie, przy akompaniamencie Włoszki krzyczącej "non!!! non!!!" Monika, niczym bohater filmu akcji, wskoczyła do pędzącego już pociągu. Wielkie to dla niej było przeżycie. Ale które dziecko będzie mogło się pochwalić, że jego mama objechała rowerem Europę i wskakiwała do rozpędzonych pociągów...

Dalej, już bez takich emocji, jechalismy w swoją stronę. Trochę zmagań z włoskimi kierowcami, którzy zasłużyli sobie na niechlubny tytuł najgorszych w Europie. Przez okropnie drogie Włochy jechalismy na Słowenię. Jak już wyżej było wspomniane, kraj nam nie znany, trochę przypadkiem znalazł się na naszej trasie, gdyż jest pewnie wygodniej jechać tamtędy niż przedzierać się przez góry w Austrii. I jakże wielkie było nasze zaskoczenie... Myslimy, żeby wybrać się tam następnym razem. Nie zniszczony jeszcze przez wielką turystykę, górski kraj sympatycznych ludzi, którzy kultywują swoje przyzwyczajenia, mówią "dzień dobry" na ulicy oraz otwarcie przyjmują obcych. Może nasze wrażenia zostały trochę zniekształcone przez pierwszy kontakt ze Słoweńcami. Trafilismy przypadkiem na kemping prowadony przez młodzieńca o imieniu Aleksander, który częstował Monikę przeróżnymi trunkami własnej roboty, płynnie mówił po Polsku i lekko wtajemniczył nas w Słowenię. Tam też poznalismy glajciarzy, którzy odkryli przed nami piękno tego sportu. W sumie to ciekawie musi wyglądać swiat z góry... Po miłym dniu OFF, popedałowalismy do stolicy tego zacnego kraju, Ljubljany. Miłe to miasto, cos między Bratysławą a Pragą (kolejny powód, żeby wrócić na Słowenię), z wąskimi ulicami, zapewne niepowtarzalnym klimatem itepe...
Później była przypadkowa znajomosć ze starszymi Węgrami, którzy pozostawili swoje kobiety w domu i postanowili samochodem objechać nasz kontynent. Częstowali nas domową Palinką oraz madziarskim piwem. Ostatni nocleg na Słowenii był traumatycznym przeżyciem. Po całym dniu ciężkiej jazdy i ogromnym dystansie, po zmroku już (czego staralismy się unikać), dotarlismy na kemping przy uzdrowisku termicznym. Lekko zmęczeni, nie zrozumielismy o co chodzi kobiecie w recepcji, faktem jest, że jej nie wysłuchalismy dokładnie, wybralismy sobie sami miejscie. Jak wielkim to było błędem, ale w sumie nie wiedzielibysmy, że takie miejsca istnieją, okazało się rano. Przed wejsciem na naszą częsć wisiała informacja, że tam akurat nie wolno wprowadzać psów, nie wolno smiecić oraz nie wolno chodzić w slipkach. Chyba po to, żeby nie razić wielu mocno zaawansowanych wiekowo Niemców i Austryjaków. Jakże wielki zaskoczeniem były poranne obserwacje, kiedy okazało się, że zakaz chodzenia w slipkach jest sugestią aby w nich nie chodzić, a nasza częsć kempingu okazała sie obszarem dla nudystów. Trudno... (ale nie było to przyjemne)

Reszta poszła gładko, tak jak cały powrót. Za chwilę przekroczylismy granicę i wjechalismy na Węgry. Po kilkudziesięciu kilometrach złapalismy wielką ciężarówkę z Polski, która jechała akurat do Bratysławy. Wykorzystując kolejny srodek transportu (autostop), dojechalismy do stolicy Słowacji, skąd zabrał nas do domu tata Łukasza...