Sunday, August 28, 2005

...

może za wczesnie na podsumowanie Hiszpanii,ale co tam...
po pierwsze: zobaczylismy swiat, z którego istnienia nie zdawalismy sobie sprawy - starania o utrzymanie tożsamosci przez Basków, wielokulturowe południe, gdzie tak naprawdę zaczyna się już Afryka, wypalony srodek kraju, gdzie głównymi kolorami są niekończące się błękitne niebo oraz żółte pola po horyzont... jadąc autobusem do Barcelony bylismy jedynymi europejczykami na pokładzie, przystanek był na stacji benzynowej, która na noc zamieniła sie w osiedle muzułmanskie...
po drugie: wbrew temu co wszyscy mowili, hiszpańscy kierwocy nie są tacy źli... szczerze, to czulismy sie nawet bezpieczniej niż we Francji.
3. Hiszpanie są niezwykle miłymi ludźmi, bardzo pomocni, często rezygnują ze swojej drogi aby zaprowadzić cię tam gdzie akurat zmierzasz. Poza tym nie ma dla nich rzeczy niemożliwych, wszystko da się załatwić i zrobić.

Cóż... i tyle na razie... jedziemy dalej.

Saturday, August 27, 2005

podróże (z) rowerem..

jestesmy, jestesmy, nawet już dużo dalej niż przypuszczalismy.
Po pierwsze: raczej to nie nas widziano objuczonych w drodze na Gibraltar, ponieważ Łukasz nie ma nic niebieskiego, oprócz sakw, a Monika ma bluzkę, ale już wypłowiałą. Poza tym trasa nie ta. Nie jechalismy z Kadyksu, tylko z Sewilli, przez Arcos de la Frontera i Tarife. Tarifa zrobiła na nas ogromne wrażenie, chyba dlatego, że po Nordkappie, było to kolejne skrajne miejsce w Europie, gdzie dotarlismy rowerami - najbardziej na poludnie wysunięte miasto. Spotkanie sie Oceanu Atlantyckiego z Morzem Srodziemnym. Poza nami niewielu było, którzy dostrzegli to miejsce. Cała reszta leżała plackiem na plaży. Pierwszy raz zobaczylismy tam Afrykę, która zakryta mgłą wzywała nas w magiczny sposób (ale to innym razem).

Afryka towarzyszyła nam przez cały czas aż do Gibraltaru. Ugryzienie skały Gibraltaru od zachodu jest bardzo utrudnione przez siec ¨autovij¨(trasy szybkiego ruchu) i ¨autopist¨(autostrady). Musielismy sie przedrzec przez zagłębie przemysłowe szarymi drogami nad samym morzem gubiąc sie jak zwykle kilka razy, poza tym musielismy i tak wjechac na drogi dla nas zamknięte. Kilometr przed Gibraltarem pękła szprycha w rowerze Łukasza.

Granicę przekroczylismy z usterką, przecinając pas startowy i wspinając się na skałe, aby zdobyć Europa Point. Fish&Chips w oryginalnym wydaniu brytyjskim dodało nam sił przed poszukiwaniem serwisu rowerowego po stronie hiszpańskiej. O dziwo i wbrew naszym oczekiwaniom znaleźlismy profesjonalny zaklad i sklep rowerowy, gdzie w 40 min uporali sie z awarią. I od tego momentu zaczęły sie kombinacje powrotowe. Zanim jeszcze zdobylismy Gibraltar awaryjnie wyladowalismy na noc w hostelu prowadzonym przez Marokańczyków dla Marokańczyków w ich dzielnicy, gdzie nie sprzedaje sie alkoholu. Dwujęzyczne nazwy, panowie siedzacy przy małej, mocnej herbacie, kobiety w chustach i mężczyzni modlący sie na dywanikach. To juz nie była Europa jaką znalismy.

Chcielismy od razu dostać sie z Gibraltaru do Barcelony. Niestety z pobliskiego Algeciras do Barcelony pociąg prowadził przez Madryt i musielibysmy spakować rowery w kartony (nie mielismy ani kartonow ani wiedzy jak to zrobić, ani chęci żeby to zrobić). Pojechalismy więc do Malagi (nadal rowerem oczywiscie). Oczywiscie z Malagi można dostać sie do Barcelony bezposrednim pociągiem, ale juz 23 sierpnia nie było miejsc aż do 3 wrzesnia. Pojechalismy więc dalej... Droga była naprawdę piękna - Costa del Sol, z prawej morze, z lewej skała... W okolicach Motril z lewej zaczął sie zachwycający łańcuch Sierra Nevada. Miło jest jechać po płaskim i widzieć takie góry obok.

Wjeżdzając do Almerii spotkalismy chłopaka, który własnie przyjechał autobusem z Barcelony. Wazżne jest to o tyle, że miał ze sobą rower. Wyjasnił nam jak spakować rower w karton, żeby go za bardzo nie rozkręcać, przypadkowy kolarz pokazał nam gdzie jest sklep rowerowy, a Monika zdobyła tam kartony na rowery. I tak, ¨dwoje ludzi z kartonami¨ ulicami Almerii, dotarło na dworzec, gdzie pierwszy raz w życiu spakowało swoje bicykle trekingowe w kartony na kolarzówki... (wystające pedały, kierownice i bagażnik). Ale się udało i tak więc jestesmy w Barcelonie. Smieszne jest, że jak opuszczamy jakis kraj, to pada deszcz i to własnie ma miejsce - za oknem pada.

Spimy w hostelu ogłoszonym najsławniejszym hostelem blackpampersów (backpackers). Jest miło, głosno, swiatowo... a za oknem złodzieje.

¿Dlaczego ¨podróże (z) rowerem¨? Jak ktos słusznie zauważył nie jestesmy ortodoksyjnymi cyklistami i próbujemy różnych wyjsć: był samochód, pociąg, ostatnio autobus. A jutro mamy prom, co prawda nie planowany, do Rzymu (w planie była Genua). Cóż, czeka nas podróż przez Toskanię, gdzie tym razem na nasze wyczulone już gardła będzie sie lało wino włoskie.

Pozdrawiamy z Barcelony... Idziemy zwiedzać dalej (kolejny sposob podróżowania - nogi - jest ciężko).

Thursday, August 18, 2005

a my juz w i po Sewilli...

tak, wlasnie wrocilismy ze zwiedzania Sewilli, ktora jest bardzo interesujacym miastem, innym niz te do tej pory zwiedzane (faktem jest, ze bylo ich niewiele).
Przypomniala nam sie jeszcze jedna historia, a raczej wydarzenie, ktorym powitala nas Hiszpania. Oprocz tego, ze od poczatku towarzyszyly nam gory, piekielne podjazdy i jeszcze lepsze zjazdy, lepsze od francuskich. Zupelenie przypadkiem, poszukujac noclegu trafilismy na calkiem przypadkowe pole namiotowe pod typowym baskijskim miasteczkiem. Ktokolwiek widzial film ¨Uchodzcy¨ (Exils), zapewne pamieta scene, kiedy glowni bohaterowie spedzili noc w towarzystwie Cyganow. Jakkolwiek wydawalo nam sie to wtedy egzotyczne i nierealne, to wlasnie tak sie stalo, ze wspomniana noc na wspomnianym polu namiotowym (dzikim) dostraczyla nam cyganskich wrazen, a bylo to tak: najpierw z jednego samochodu dochodzily do wszystkich mieszkanco pola rytmy tradycyjnej (malo ambitnej) cyganskiej muzyki, ale po jakims czasie przyjechalo wiecej samochodow (6)=10 rozpaskudzonych dzieciakow, ktore wszystkiego dotykaly, wchodzily do namiotow obcych ludzi, zachwycily sie nasza maszynka do gotowania (mamy ja nadal) i Lukasza lampeczka rowerowa (juz jej nie ma). Malo ambitna muzyka stala sie jeszcze mniej ambitna, ale za to rozbrzmiewala do godziny 3 nad ranem. Namiot tak duzy sie przydal, rowery sie zmiescily w przedsionku razem z bagazami. Nawet Baskowie w swoim kraju czuli przed Cyganami respekt i zamykali swoje namioty na klodki.
Slow pare o Kraju Baskow... jest uroczym obszarem zamieszkalym przez normalnych ludzi (nie zbojow), mowiacych swoim jezykiem (niezrozumialy zupelnie). Starsi mezczyzni nosza urocze, czarne berety, kolarze maja na strojach baskijskie flagi. W oknach wywieszone sa flagi Baskow. Jedynymi elementami nie pozwalajacymi zapomniec o tym, ze bylysmy w kraju walczacym o zachowanie tozsamosci, byly pozamazywane hiszpanskie nazwy miast na drogowskazach oraz napisy ETA na murach... nie bylo zludzen gdzie jestesmy.
Te pierwsze doswiadczenia w Hiszpanii uswiadomily nam, ze jestesmy w kraju, ktory moze cie na kazdym kroku zaskoczyc, zachwycic, ale tez pozrec i zniszczyc.

Jak wspomnielismy do Cordoby dojechalismy pociagiem nocnym z Bilbao, do ktorego niechetnie zabrali nasze rowery (winny byc one spakowane w karton). Mili konduktorzy wcisneli je do magazynu z posciela. Rowery przebyly droge na tylnich kolach, w pozycji pionowej. My z koleji w koleji wyspalismy sie w wagonie sypialnym.

Cordoba przywitala nas bardzo wczesnym switem, chociaz bylo 8 rano. Duze, acz prowincjonalne miasto pelne waskich ulic, po ktorych mozna spacerowac godzinami. Czuje sie wplyw i obecnosc innej kultury, starcie sie islamu i chrzescijanstwa. Najlepiej widac to w Mezquice, gdzie meczet zostal przerobiony na katedre. Bedziemy do konca zycia wspominac Gazpacho (zimna zupa warzywno-pomidorowa) oraz rozne hiszpanskie piwa (w 1 litrowych butelkach).

Nastepnego dnia, wczesnie rano wyruszylismy do Sewilli. Rano, bo dystans nie maly (140 km), a i chcielismy na pewno dojechac. To, co bylo nasza glowna obawa stalo sie prawda. Mniej wiecej od godziny 13 do 18 zalecane jest pozostawanie w zamknietych, klimatyzowanych pomieszczeniach, a nie jechanie rowerem przez Andaluzje. Wypalona ziemia, kraj bez cienia, termometr wskazywal 39 stopnii, konczaca sie woda wystawily nas na ciezka probe. Dookola tylko plantacje pomaranczy, bawelny, gaje oliwne i palmy i wymarle miasteczka spalone na pyl (jak czaszki zwierzat na poboczu). Stanelismy na wysokosci zadania. Po przejechaniu 141,5 km, ledwo zywi dotarlismy na kemping pod Sewilla. A z nowym dniem, wypoczeci ruzylismy do miasta. Milo bylo wspiac sie na wieze katedry, spojrzec z gory na miasto, przyjemnie bylo usiasc w ogrodach Alcazar, gdzie czulo sie klimat oazy i islamu.

A od jutra w droge na Gibraltar, zaczyna sie najostatniejszy z ostatnich etapow naszej podrozy...

do przeczytania...

pozdrawiamy rodzicow i fanow, 3majcie za nas kciuki.

Monday, August 15, 2005

nadajemy...

wbrew doswiadczeniom udalo sie dorwac internet wczesniej niz przypuszczalismy. Jestesmy w Bilbao, obecnie mamy na liczniku 3126km. Czyli jak latwo sie domyslec, w koncu wjechalismy do slonecznej, acz piekielnie ciezkiej, gorzystej Espanii.

Od ostatniego wpisu wiele sie wydarzylo. Faktem jest, ze nie dojechalismy do Bordeaux, przed nim skrecilismy (duze miasta nas przerazaja), a okolice tego miasta nam wystarczyly - bylo, jest i mamy nadzieje ze jeszcze dlugo bedzie. Winnice zatopione w Sloncu ciagna sie po horyzont, wszedzie zielono... cudownie!!!
Zawrocilismy do Atlantyku i dalsza czesc drogi w strone Hiszpanii przejechalismy wybrzezem. Po drodze calkiem sporo sie dzialo. Najpierw jakikolwiek kemping na naszej drodze odmowil nam noclegu, zaslaniajac sie niby kompletem (cale wybrzeze jest FULL/COMPLET), a Francuzi tak do tej pory mili okazali sie nielitosciwi i powtarzali swoje "pas possible" na nasza prosbe rozbicia sie na ich ogromnych polach. Tak wiec wyladowalismy w lesie, przy drodze, ze zwierzyna dzika... Bylo bardzo przyjemnie - paprocie, swierszcze graly na dobranoc, a cale rozgwiezdzone niebo bylo tylko dla nas.

Mielismy jeszcze jedna przygode. Rozbilismy sie na kempingu "a la farme". Po kilku dniach slonecznej pogody przyszla burza tak gwaltowna, ze w ciagu zaledwie kilkunastu minut cale pole zamienilo sie w jezioro, wygladalo jak Wenecja, a podloga naszej sypialni zamienila sie w lozko wodne. Wspomnijmy, ze klapki Moniki plywaly po przedsionku, nastepnie sluzyly do kopania kanalow melioracyjnych. Ale sie udalo...

Jak bylo na poczatku, jestesmt w Hiszpanii, ktora okazala sie niezwykle ciezka. Nie chodzi nam bynajmniej o temperatury, ale o gory, ktorych nie da sie przejechac. Powiemy inaczej... Da sie, ale mozna na tym stracic zeby (zab), wypruc flaki, zlac sie potem, a i tak nigdzie nie dojechac. Przez ostatnie 4 dni zrobilismy dystans, ktory da sie przejechac na spokojnie w dni 2. W zwiazku z powyzsza sytuacja postanowilismy zmienic plan.

Nowy plan: rezygnujemy z Portugalii, jak i z polnocy i srodka Hiszpanii. za 2 godziny mamy pociag z Bilbao do Cordoby, skad bedziemy kontynuowac nasza podroz. Mamy zamiar przepasc w Andaluzji. Dotychczasowa jazda przez Pireneje rowerem przestala byc przyjemna, ale pozdrawiamy wszystkich kolarzy, ktorzy z usmiechem na ustach wspinaja sie na kolejny szczyt, po to by zaraz z niego spedzic z predkoscia 60 km/h.

Przesylamy pozdrowienia, sciskamy naszych fanow i prosimy o dalsze wsparcie... Jedziemy zmierzyc sie z upalami... (rano sie dowiedzielismy ze czeka na nas 39 stopni :) ).

Tuesday, August 09, 2005

hura!!

ps: Lukasz dorwal internet i sie cieszy jak dziecko :)

nareszcie !!!

nareszcie mozemy do was napisac... wbrew temu co myslelismy, to internetu w zjednoczononej Europie jak na lekarstwo. nie wspomne, ze na kempingach brak, to w miastach ciezko znalezc. Poza tym prawie zawsze sie w miescie gubimy. ale po kolei...
oczywiscie jak to z planami-nic z nich nie wychodzi. Nastepnego dnia po ostatnim wpisie, obiecalismy Utrecht, ale "typowa holenderska pogoda" uniemozliwila jazde i po ciezkiej walce z permanentnie padajacym deszczem poddalismy sie. dnia nastepnego byl juz Amsterdam, tez nie planowany, ale co tam... przypadkowe ladowanie na kempingu GASPAR, ktory polecamy, w milej atmosferze przygotowalismy sie na calodzienne zwiedzanie Amsterdamu. O dziwo i na szczescie byl to jedyny dzien w Holandii, kiedy nie padalo. Potem padalo juz caly czas przez nastepnych 8 dni, skutkowalo to nieprzewidywalnymi zmianami trasy, gubieniem sie i wolnym, meczacym oraz nieprzyjemnym pedalowaniem.
Teraz podejmiemy sie krotkiego podsumowania Niemiec i Holandii, bo o Belgii nie ma co pisac-rozczarowanie. A wiec...
NIEMCY: dobre szlaki rowerowe miedzy miastami, acz rowerem zawsze dluzej niz drogami samochodowymi, mili ludzi i rewelacyjni kierowcy. Ladna pogoda, troche gorzyscie, niezle podazdy i jeszcze lepsze zjazdy-50 km/h.
HOLANDIA: rowerem mozna dojechac wszedzie nie jadac drogami samochodowymi, rewelacyjne oznaczenia, ladne kobiety. Mnostwo krow i owiec, a zwlaszcza na przedmiesciach, w parkach, pod mostami. Holendrzy hoduja kucyki, strusie, sarny i inne zwierza jako maskotki.

Po przypadkowej Belgii, wjechalismy do ogromnie ogromnej Francji, przez ktora jedziemy juz drugi tydzien. Jest pieknie, pieknie, pieknie... Zaczelismy klasycznie, czyli sie zgubilismy i w miedzy czasie zmoklismy. Gubilismy sie jeszcze nie raz, tak samo moklismy. Zaczelismy od polnocy, gdzie jechalismy wzdluz plaz Normandii, tam gdzie ladowali alianci, historia nabrala ksztaltu. Nastepnie przez Mont St. Michel, wspielismy sie do Bretanii. Francji dziekujemy za dluuuugie zjazdy z nieprzerwana predkoscia 35 km/h. Dziekujemy za dobre (i tanie) wino, zawsze swieze bagietki i pyszne sery. Dziekujemy za pogode, za slonce i pola kukurydzy, winorosli i za 10000 winnic dziennie. Nie dziekujemy za leniwych i niecierpliwych kierowcow, wiatr, niekonczaca sie numeracje drog (D245 przecina sie z D113bis i D2E1). I tak na marginesie-niech Francuzi nie biora sie za robienie szlakow rowerowych. Robia za to imponujace mosty (most nad ujsciem Loary do Atlantyku).

Obecnie jestesmy okolo 40 km przed Bordeaux, do teraz przejechalismy 2582 km, 1 dzien bez jazdy (odpoczynek i przeglad rowerow), 2 dni w miastach. Mamy nadzieje w najblizszym czasie wjechac do Hiszpanii. Monika odzyskala sluch, tylki troche bola, skora schodzi od Slonca, chudniemy sukcesywnie, broda rosnie, skonczyly sie zapasy z Polski (wczoraj ostatni pasztet sojowy).

Budzimy sie, a przynajmniej staramy o 7, do 9 udaje sie zebrac i z krotkimi przerwami jedziemy do 20. Przejezdzamy od 100 do 140 km dziennie, dwa razy skorzystalismy z promow, 1 tunelu pod rzeka, wielu gigantycznych mostow (siekierkowski to mikrus), dziennie wypijamy 1 (czasami 2) butelke wina, jemy 2 bagietki, 400 gram makaronu i pol kg chleba, 2 tabliczki czekolady.

Zalozylismy ranking na rozczarowanie wyjazdu:
4. Holenderska pogoda (jak mozna zyc w kraju gdzie caly czas pada),
3. Belgia (za caloksztalt - i gdzie ta Unia?),
2. spodenki rowerowe HiMountain (pot zalewa, dupa sie poci - jedna, wielka meczarnia), ale dzielnie walcza o miejsce 1. z...
1. " and the Oscar goes to..." przednie sakwy Crosso Classic (sama cordura sakwy nie czyni, trzeba to jeszcze umiejetnie zlaczyc, zeby nie martwic sie o suchosc przy byle deszczu).

coz... jedziemy dalej...

pozdrawiamy wszystkich naszych fanow, wielbicieli, kierowcow, innych rowerzystow, rodzicow, warszawskich zielonych.